Co prawda przygoda ta jest samochodowa, ale jakże wymowna, no i z epoki.
We wczesnych latach 80. znajomy ojca, dumny posiadacz Syreny 105L (oraz skutera Jawki), już od jakiegoś czasu uskarżał się na silnik swego pojazdu. Na liczniku wybiło już niemal 50 tysięcy kilometrów. Silnik wyraźnie był słabszy niż za czasów swej świetności, a i rozruch na ciepło wymagał dłuższego kręcenia starterem. Cóż, generalny remont był niezbędny. W przypadku dwusuwu operacja taka była dość prosta. Trzeba było zakupić nowy wał korbowy (z korbowodami, co oczywiste), nowe nadwymiarowe tłoki, a blok oddać do szlifu.
Znajomy ojca, jako człowiek zapobiegliwy i dbający o swój pojazd, słusznie powątpiewał w jakość takiej naprawy wykonanej w jednym z ówczesnych warsztatów. Jak się trafiło na dobrego fachowca, to remont wykonany był jak trzeba. Jeśli na partacza (co było bardziej prawdopodobne), czy też nawet na fachowca, ale skacowanego, to pomimo wydanych pieniędzy radości z remontu nie będzie. Znając doskonale realia, znajomy ojca postanowił dołożyć trochę pieniędzy i zakupić fabrycznie nowy silnik. Słusznie uznał, że taki wydatek, choć większy, gwarantuje zadowolenie i bez wątpienia przywróci Syrenie fabryczne osiągi. Wpłacił więc zaliczkę w Polmozbycie i pewnego dnia otrzymał radosną wiadomość, że silnik już na niego czeka. Czem prędzej wskoczył w swoją Stopiątkę i popędził do oddalonego o 12 km miasteczka po silnik. Na miejscu dopłacił resztę niemałej należności i bez trudu wraz ze sprzedawcą załadowali ważący 88 kg silnik do bagażnika Syreny, gdzie spoczął na wcześniej starannie rozłożonym kocu.
Nowy silnik prezentował się wspaniale. Pachniał świeżą farbą i smarem. Blok lśnił głęboką czernią, a głowica świeciła żywym srebrem świeżo odlanego stopu aluminium. W otworach świec tkwiły plastikowe zaślepki, gardziel przewodu wodnego w głowicy niczym babcine słoiki zatkana była papierem nasączonym smarem i zaciśnięta recepturką na obwodzie. Przewody wydechowe, wlot kolektora ssącego, kolanka wodnego oraz kanał pompy paliwa zaślepione były prowizorycznie przykręconą szarą tekturką.
Zaraz po powrocie, posiliwszy się uprzednio i odczekawszy aż silnik ostygnie, zabrał się wraz z moim ojcem za wymianę silnika. Tu zaznaczę, że nie była to szczególnie skomplikowana operacja. Gdyby dziś przeciętny użytkownik współczesnego auta porwał się na wymianę silnika w przydomowej szopce, gdzie trzyma swój pojazd, z pewnością uznalibyśmy go za szaleńca. W przypadku Syreny była to bardzo prosta operacja, wymagająca jedynie podstawowych narzędzi i zwykłej, garażowej staranności. Należało pierwej zdjąć klemę z akumulatora, wypuścić wodę z chłodnicy i bloku, odkręcając kraniki, zdjąć węże łączące silnik z chłodnicą, odłączyć linkę ssania i mechanizm gazu, zdemontować rozrusznik mocowany dwoma śrubami łączącymi wieniec silnika i dzwon skrzyni, zdjąć pozostałe trzy śruby mocujące wieniec do obudowy sprzęgła i odkręcić obie poduszki pod silnikiem. Należało też odkręcić trzy śruby łączące kolektor wydechowy z resztą układu wydechowego oraz odłączyć przewód prądnicy. Kiedy zdjęta już była atrapa wlotu powietrza, we dwóch chwytało się silnik z obu stron za kolektor wydechowy i za ssący, i uniósłszy go w górę oraz poruszając nim na boki, ciągnęło się go ku przodowi, by zszedł z wałka sprzęgłowego. Kiedy to już nastąpiło, silnik był uwolniony. Teraz wystarczyło położyć przed samochodem.
Osprzęt najwygodniej przekładało się, kiedy silnik był już na zewnątrz. Kolektor wydechowy, gaźnik, pompę paliwa, czujnik temperatury cieczy, wałek wentylatora z pompą wody, prądnicę, kolanko wodne na bloku za prądnicą, świece, pasek klinowy i gotowe. Filtr powietrza można było założyć później. Należało pamiętać, że przed dokręceniem docisku sprzęgła do nowego koła zamachowego koniecznie trzeba wyosiować tarczę przy pomocy starego wałka sprzęgłowego. Inaczej nie było możliwe nasunięcie sprzęgła na wałek sprzęgłowy wystający ze skrzyni. Tak uzbrojony i przygotowany nowiuteńki silnik wylądował pod maską Syreny.
Bez trudu wsunął się na wałek sprzęgłowy i spoczął na obu poduszkach. Teraz reszta śrub łączących skrzynię z silnikiem, rozrusznik, przewody chłodnicy, linka ssania i mechanizm gazu, przewód paliwowy pompy, przewody prądnicy, czujnika temperatury i gotowe. Pełen pozytywnego zniecierpliwienia znajomy ojca już nie mógł doczekać się uruchomienia pachnącego jeszcze farbą silnika.
Kiedy wszystko było już gotowe, wytarłszy ręce w szmatkę, jednym susem wskoczył za kierownicę, by zakręcić rozrusznikiem. Z racji, iż w gaźniku było jeszcze paliwo zassane przez poprzedni silnik, nowy zaskoczył od razu! Cóż za radość! Silniczek dźwięcznie i czysto pobrzękiwał pod maską. Nie było co czekać! Szybka decyzja! Jazda testowa! Szybko więc obaj wskoczyli na siedzenia i w drogę! Obrali kurs na oddalone o 12 km miasteczko. Silniczek dziarsko przyspieszał ku ogromnej radości właściciela. Poprawa była bardzo wyraźna. Trzeba było jednak obchodzić się z nim delikatnie, bo przecież jeszcze niedotarty. Rozradowany właściciel z uśmiechem dzielił się pozytywnymi wrażeniami, co do osiągów i dźwięku nowego silnika. Zadowolenie aż przyprawiło go o wypieki na twarzy. Po kilku kilometrach pierwsze emocje już nieco ostygły, zastąpione zadowoleniem z podjętej decyzji i perspektywą kolejnych 50 tysięcy kilometrów niezawodnej eksploatacji.
Po bez mała ośmiu kilometrach coś próbowało przerwać tę idyllę. Silnik jakby zaczął delikatnie słabnąć. Może to tylko złudzenie, a może gaźnik trzeba doregulować. Lecz nie. Teraz już wyraźniej silnik tracił moc. Znajomy ojca wrzucił szybko na luz. Silnik trzeba było gazem trzymać na obrotach, by nie zgasł. Po przegazówce i włączeniu biegu ruszył jednak dzielnie. Atmosfera radości gdzieś ulotniła się z kabiny Syrenki. Zastąpiło ją podszyte niepokojem zatroskanie. Ale co to? Silnik już po niespełna minucie zaczął znowu słabnąć i to tym razem znacznie bardziej. Trzeba się zatrzymać i zajrzeć pod maskę. Silnik po wrzuceniu na luz od razu zgasł.
Niedobrze.
Syrenka rozpędem dotoczyła się do szerokiego, ubitego pobocza i tam stanęła. Właściciel wyskoczył z szoferki jak dźgnięty igłą i już majstrował przy zamku maski. Trochę się przy tym poparzył, ale dziarsko uniósł obłą pokrywę silnika i natychmiast żar rozgrzanego powietrza uderzył go w twarz. Spod maski dobywało się cykanie stygnącego metalu. Powietrze wokół silnika falowało od gorąca. Dlaczego się tak zagrzał? – pomyślał właściciel. Czyżby zapłon źle ustawiony? A może mieszanka uboga? Aż dziwne, że woda się nie zagotowała. Z rurki przelewowej nie wydobywała się para. Nie było by zbyt mądrze teraz otwierać korek chłodnicy. Rozgrzana woda może wyprysnąć prosto w twarz! Trzeba było jednak coś zrobić. W takiej sytuacji, kiedy zachodzi konieczność otwarcia korka chłodnicy, najlepiej robić to powoli przez dużą i gęstą szmatkę narzuconą na korek. Kiedy korek zacznie się rozszczelniać i uwalniać parę pchającą wodę, odbędzie się to małym strumieniem dodatkowo zatrzymanym na szmatce. Tak też postąpił przezorny właściciel. Narzucił szmatkę na korek i chwycił go wyprostowaną ręką, by zachować jak największą odległość od twarzy. Obrócił go odrobinkę bardzo powoli, potem jeszcze troszkę i jeszcze, aż otworzył go zupełnie. Na szczęście nie było ciśnienia w chłodnicy. Zdjął trzymany przez szmatkę niezbyt z resztą rozgrzany korek i zajrzał ostrożnie do chłodnicy. Trzeba było dolać wody gdyż jej poziom nie wystawał ponad rurki.
Na szczęście zatrzymali się niemal w środku przydrożnej wsi, więc migiem skołowali całe wiadro wody od gospodarza. Lejek w Syrenie to wyposażenie obowiązkowe, więc już po chwili wlewali wodę. Ledwo wlali kilka chlustów, a dobiegło ich ciurczenie wody uderzającej małym strumieniem o ubite pobocze. Skąd to cieknie? Wlali jeszcze trochę, gdyż ciurczenie szybko ustało. I znowu! Tym razem dostrzegli jednak źródło wycieku. W zasadzie nie był to wyciek a wylot. Woda dziarsko wylatywała sobie otwartym kranikiem umieszczonym na spodzie chłodnicy tuż za filtrem powietrza!!! Nie możliwe!!! Szybki rzut oka na kranik spustowy silnika – też otwarty!!! Jak to!?! Same się pootwierały??? Szybko przyszło olśnienie. Kraniki się nie pootwierały same rzecz jasna, bo nie zostały zamknięte, a woda nie została zalana!!! Jazda odbywała się na sucho, co właśnie doprowadziło do zatarcia nowiutkiego silnika. Po odczekaniu aż silnik nieco ostygnie, właściciel ze ściętą bladym strachem twarzą i na miękkich nogach zamknął oba kraniki spustowe i zalał wodę do układu chłodzenia. Silnik dał się uruchomić, lecz nie brzmiał już jak nowy i nie miał już tyle siły. Jakoś udało się wrócić do domu. Pod maską Syreny wylądował na powrót stary silnik.
Mocno przytarty silnik udało się sprzedać jakiemuś prywaciarzowi do remontu, a samemu przyszło zamówić kolejny fabrycznie nowy w Polmozbycie. Kilka tygodni później podczas kolejnej operacji wymiany silnika radości było już mniej, za to staranności i uwagi znacznie więcej.