Ciekawostka, spostrzeżenie. Dla tych, co mieszkają po świecie to pewnie żadna nowość, ale dla wielu tu, w Polsce, pewnie tak.
Od czego zależy nasze bezpieczeństwo na motocyklu? Można by się spodziewać w tym miejscu długiego i nudnego przeglądu dostępnych na rynku kasków, butów, rękawic, wzmacnianych kevlarem pantalonów i asfaltoodpornych kurtek. Nic takiego tu nie będzie.
Proponuję spojrzeć na elementy ubioru poprzez militarną analogię. Żołnierze na polu walki również mają świetne hełmy, noktowizory, specjalne obuwie i kamizelki kuloodporne. Czy w takim razie i każdy z nas zakładając całe to militarne wyposażenie gotów jest ruszać do walki pewien, że nic mu nie grozi? Wszystkie te gadżety zapewniłyby nam w najlepszym razie kilka sekund życia więcej. Całe to wyposażenie zalicza się bowiem do bezpieczeństwa biernego. Ani na polu walki, ani też na ulicy bierność nie przyniesie nam ocalenia. „Gadżety” te są jedynie istotnym, ratującym czasem życie lecz ciągle tylko dodatkiem. Dodatkiem do naszych umiejętności, sprytu, wyszkolenia i praktyki. Jak u żołnierza. Przestrzegam zatem przed zachłystywaniem się kosmiczną technologią odzieży i kasków oraz złudnym poczuciem bezpieczeństwa, jakie się z tym wiąże. Na motocyklu (i na polu walki) całe bezpieczeństwo tkwi w naszej głowie. Jeśli umiemy się zachować w krytycznej sytuacji, to na pewno zachowamy się poprawnie. Jeśli liczymy, że drogi kombinezon, kask i rękawice wystarczą, to lepiej wykupić drogą polisę na życie i spisać testament nim ruszymy na drogę.
Jazda na motocyklu wymaga refleksu, koordynacji, wyczucia równowagi, znacznie bardziej skutecznej obserwacji drogi. Dodatkowo trzeba myśleć za innych użytkowników drogi.
„Jadę sobie ulicą i nagle wyjeżdża gość z bocznej, wpadam mu na maskę, zsiadam w locie z motocykla i już dalej pieszo wywijam salto”.
„Składam się na łuku spokojnie, a tu nagle widzę zdechła kura leży! Trąbię a ona nic! Wysunął mi się na niej przód na zewnątrz i leżę!”
„Lecę za miastem w nocy przelotową prędkością i nagle sarna wyłazi z krzaków, żuje gumę i gapi się na mnie!”
„Jadę sobie przez wieś ze spokojem sto dwadzieścia, a tu nagle facet traktorem się ładuje z bocznej! Skąd się wziął traktor na wsi do licha?”
Nagle, nagle, nagle i nagle. Jak mantra we wszystkich znanych mi relacjach z każdej „gleby” pojawia się to słowo. Jeśli wszystko dzieje się dla nas „nagle” to znaczy, że strumień napływających przez oczy informacji zaczyna przerastać zdolności obliczeniowe naszego procesora pod czaszką. Jedynym sposobem by ten strumień zmniejszyć jest – zmniejszenie prędkości jazdy!
Efekt Krugera-Dunninga. Kwestia zdefiniowania celów i priorytetów. Jeśli naszym celem jest cało i bezpiecznie pokonać trasę, to w tę stronę kierujemy naturalnie naszą uwagę. Jeśli zaś celem jest pokonanie trasy możliwie szybko, a droga wiedzie przez wsie i miasta, to zalecana jest natychmiastowa i przymusowa interwencja psychiatryczna. Po kolizji refleksja: słabe hamulce. Słabe opony. Słabej jakości buty? Słaba podszewka kurtki? Słabe rękawice? Słaby kask? A może po prostu słaby łeb?
Hmm, jak zabezpieczyć się przed skutkami kolizji… A może by tak pomyśleć jak do niej nie dopuścić? Jedynym sposobem na bezpieczeństwo jest właśnie aktywne zapobieganie kolizji.
Uwaga motocyklisty musi być wyostrzona i aktywna, granicząca z agresywną. Jakbyśmy znaleźli się w dżungli pełnej dinozaurów. Trzeba przyznać, że nie każdy jest w stanie sobie z tym poradzić, tak samo jak nie każdy może zostać świetnym gitarzystą czy akrobatą. Samochodem jeździ się dużo łatwiej i rzeczywiście bezpieczniej. Musimy nauczyć się rozpoznawać już potencjalne zagrożenia i to z wystarczającym wyprzedzeniem, oraz podejmować zawczasu kroki, by do nich nie doszło.
Z rozmysłem używam słowa „kolizja” zamiast „wypadek”. Otóż wypadek, to trudne do przewidzenia zdarzenie losowe wywołane przyczyną zewnętrzną (!!!) jak na przykład pęknięcie opony, awaria hamulców, lawina z kamieni czy uderzenie pioruna. Tymczasem większość kolizji to nie wypadek a naturalna konsekwencja podjętych przez kierowcę działań! To jak szturchanie patyczkiem śpiącego lwa w zadek. Każdy myślący człek na długo nim nadejdą konsekwencje już wie co się stanie. Są i tacy, co będą z uśmiechem kontynuować drażnienie lwa aż ten odgryzie im rękę razem z patyczkiem. Wypadek?
Niebezpiecznym błędem jest uważać, że skoro umiemy jeździć samochodem i rowerem to łącząc te umiejętności jesteśmy też dobrym motocyklistą.
Za sterami motocykla musimy nauczyć się wypatrywać nowych elementów i nowych zagrożeń, których istnienia samochodziarze (i rowerzyści) nawet nie podejrzewają. Cmentarze są pełne tych, co od razu wszystko już „wiedzieli” oraz niestety i tych, co jechali poprawnie, mieli pierwszeństwo, ale naiwnie zakładali, że inni uczestnicy również zachowają się odpowiednio. W kolizji z samochodem jesteśmy bez szans! Właściciel auta polakieruje zderzak za kasę z OC, dostanie jeszcze auto zastępcze i za kilka dni zapomni o sprawie. Motocyklista w tym czasie wyląduje w szpitalu na wiele miesięcy cały zanurzony w gipsie, w którym wywiercone zostaną jedynie „kolektory” dolotowy i wylotowy (bez katalizatora, za to może być z sondą w układzie „wylotowym”) .
Odkąd zrobiłem prawko na motor 28 lat temu, stosuję z powodzeniem jedną, niezawodną zasadę, dzięki której (jak mniemam) do dziś nie miałem żadnej kolizji, a zrobiłem ponad 0.5 miliona kilometrów na drogach całej Europy i trochę w Azji. Co to za zasada? Otóż zawsze i wszędzie zakładam, że wszyscy kierowcy w polu mego widzenia to niedouczeni dyletanci, którym trzeba uważnie patrzeć na ręce, bo nic mądrego nie są w stanie uczynić. Zaskoczyć się można tylko mile.