W weekend, przy ładnej, słonecznej pogodzie, wybrałem się na przejażdżkę. Ruch był niewielki, trasa przyjemna. Kilka prostych, łagodne łuki, lokalna droga. Można się było rozmarzyć. W orzeszku i goglach, przy dudniącym dźwięku wydechu ciąłem powietrze z prędkością nie większą niż 85km/h.Tak, jak lubię. Bez stresu, bez walki z kierownicą o przetrwanie. W tempie pozwalającym na podziwianie widoków. Przejażdżka w stylu retro.
W pewnym momencie przed lewym zakrętem, na otwartej przestrzeni zauważyłem sznur samochodów zbliżających się do zakrętu z przeciwnej strony. Jakimś cudem wiedziony odruchem, nawykiem czy czujnością, kątem oka spostrzegłem, że gdzieś na szarym końcu zbliżającej się z przeciwka kolumny jakby zniknął jeden pojazd (czerwony na rysunku). Nie byłem pewien. Pierwsze spojrzenie i chyba tam był. Drugie spojrzenie i go nie było. Przestrzeń była ogromna. Z tej odległości samochód był nie większy niż ślad muchy na goglach. W linii prostej jakieś 300, może 350 metrów. Mogło mi się wydawać. Mogło, ale jakaś zwierzęca część mózgu odczuła atawistyczny lęk przed zagrożeniem.
Nie zlekceważyłem tego. Bo jeśli był i „zniknął”, to przecież nie wyparował. Pewnie rozpoczął wyprzedzanie tak długiej i ciasnej kolumny i jedzie teraz ze mną na czołówkę! Czasu było dość, więc się przygotowałem. W tym miejscu nie było barierek za to dość wysoka skarpa. Krawędź jezdni wyznaczała biała linia a za nią może z 20 cm asfaltu. Wąskie, piaszczyste pobocze i trawiasta skarpa. Zwolniłem, by nie musieć pochylać się mocno na łuku i obrałem tor jazdy niemal po białej linii na krawędzi. Do szczytu zakrętu dotarłem pierwszy.
Nie myliłem się.
W tym samym momencie przede mną, na moim pasie, ujrzałem pędzący w moja stronę czerwony samochód! Był nie dalej niż 60–70 metrów! Jechał sobie środkiem przekonany, że pas jest wolny. Nawet nie zareagował, bo i czasu na to nie było. Ja jechałem jakieś 70km/h. On co najmniej 120. Względem siebie mieliśmy zatem 190km/h. Od kontaktu wzrokowego do zrównania się minęła może sekunda. Na szczęście ja jechałem niemal krawędzią jezdni. W zasadzie już po drugiej stronie białej linii. Minęliśmy się w odległości niemal metra. Nic się nikomu nie stało. Ciekawostką jest, że w tym miejscu nie było ciągłej linii pomimo zakrętu!
Co mnie uratowało? Czujność? Doświadczenie? Umiejętność obserwacji? Chciałbym móc tak powiedzieć. Wiecie, stary, doświadczony wyga nie dał się zaskoczyć. Lecz to nie było by ani szczere, ani też prawdziwe, bo tak naprawdę sam nie wiem co mnie ocaliło. Raczej było to szczęście, opatrzność, zrządzenie losu, Boży palec? Tak łatwo było to przeoczyć albo zignorować…