Pięć powrotów na lawecie. Czy to dużo? W porównaniu ze współczesnymi motocyklami czy samochodami sporo. Biorąc jednak pod uwagę wiek motocykla i dość intensywną eksploatację (zdarza mi się w sezonie przejechać 25.000 kilometrów) sądzę że nie jest to zły wynik. Dziesiątki wyjazdów według zasady “się kopie, się pali, się siada, się jedzie” zadaje kłam twierdzeniu, że junak to awaryjny motocykl. Dla przekory i ku pokrzepieniu serc tych którzy chcieliby, ale boją się opowiem o kilku trasach gdy powrót zależał od zapasowych części w sakwach, zestawu kluczy w piórniku, a głównie determinacji i wiary, że można sobie poradzić własnymi siłami.
Warszawa-Drezdenko: gniazdo wysokiego napięcia, zalana prądnica.
Odpalam w kierunku Drezdenka. Pod Płockiem koniec – silnik gaśnie i nie chce nawet zagdakać. Deszcz przechodzący w burzę, zero iskry. Po godzinie zrobiło się ciemnawo i to pomogło w diagnozie. Wokół gniazda wysokiego napięcia wianuszek iskierek. Nadal pada. Pcham Junaka pół kilometra ku zabudowaniom. Dojazdu od strony szosy brak – ekrany i głęboki rów. Idę do gospodarza, pozostawiając motocykl na drodze. W stodole rozbiórka iskrownika, z zapasowego (niestety niesprawny i może posłużyć tylko jako dawca części) pozyskuję gniazdo. Szybki montaż i iskra jak ze spawarki. W międzyczasie deszcz ustał, więc mimo zmroku założenie iskrownika i ustawienie zapłonu to czysta frajda. Gościnny gospodarz częstuje gorącą kiełbasą, ciastem, pomidorami. To nie koniec atrakcji. 20 kilometrów przed Włocławkiem zapala się czerwona lampka. Akumulator naładowany, więc 20 minut bez ładowania i jestem na przedmieściach. Na stacji szybka diagnoza – olej w komorze prądnicy i szczotki oblepione tłustą masą węglowo-olejową. Wyciągnięcie prądnicy, umycie w benzynie, przy okazji urywam kabelek od jednej ze szczotek, doraźna poprawa kabelka, montaż, kop i prąd jest. Jest już dobrze po północy, a do celu brakuje 280 kilometrów. Deszcz, wiatr, boczne drogi, zakręty, świt, piękna mgła, 450 kilometrów trasy, 5:30 i jestem na miejscu.